Mało która broń doczekała się tak skrajnych opinii na swój temat. Prawie sto lat temu pistolet maszynowy Thompson przebojem wdarł się do mediów i masowej świadomości, chociaż w sposób jednoznacznie negatywny – jako broń gangsterów oraz morderców. I chociaż w tych latach znacznie więcej egzemplarzy służyło po stronie prawa i porządku, ta niezasłużenie zła sława towarzyszyła broni przez kolejne kilkanaście lat, aż do czasów II wojny światowej. Dopiero wtedy Thompsony odzyskały dobre imię, występując nareszcie w roli, do jakiej je wymyślono i zaprojektowano – czyli wsparcia amerykańskich i sojuszniczych żołnierzy w walce z siłami zła.
A zaczęło się tak…
Walentynki
Pogoda w dniu świętego Walentego w Chicago roku 1929 nie zachęcała do spacerów, dlatego siedmiu mężczyzn, którzy stawili się posłusznie w garażu przy 2122 North Clark Street na wezwanie swojego szefa, ubranych było odpowiednio – w ciepłe płaszcze i nisko nasunięte kapelusze.
George „Bugs” Moran, szef irlandzkiego gangu, kontrolującego północną część miasta („North Side”), miał ważny powód, by wyznaczyć spotkanie w takim miejscu i w takim gronie. Planował bowiem mocno dopiec konkurentowi (którym był niejaki Al Capone, trzęsący resztą Chicago) – mianowicie przechwycić ciężarówkę z trefną whisky, którą ekipa Capone miała przemycić z Kanady. Moran zawiadomił zatem siedmiu swoich najbardziej zaufanych ludzi, którym planował powierzyć akcję „zwinięcia” transportu. Wszyscy mieli spotkać się w garażu, na tyłach warsztatu należącego do jednego z członków gangu.
Tego, co nastąpiło potem, „Bugs” nie wyobrażał sobie w najczarniejszych koszmarach. Rzekoma okazja była bowiem starannie przygotowaną prowokacją Capone’a, który postanowił za jednym zamachem pozbyć się głównego konkurenta i jego przybocznych.
Punktualnie o godzinie dziewiątej przed wejściem zatrzymał się samochód policyjny, z którego wyskoczyło dwóch mundurowych. Wpadli do pomieszczenia z dobytą bronią, aresztując na miejscu wszystkich obecnych. Ci, gdy kazano im stanąć pod ścianą, nie stawiali oporu – akcja policji była z ich punktu widzenia drobną niedogodnością, która za moment powinna zostać spacyfikowana przy pomocy sutej łapówki. Tym razem jednak miało być inaczej.
W ślad za „policjantami” do garażu wślizgnęli się kolejni dwaj osobnicy, tym razem w ubraniach cywilnych. Sekundy później rozległ się ogłuszający grzmot wystrzałów. Kompletnie zaskoczeni, stojący pod murem gangsterzy Morana bezwładnie walili się na ziemie, zastygając w dziwacznych pozycjach. Po chwili było po wszystkim, a okoliczni gapie, którzy zwrócili uwagę na odgłosy strzelaniny (chociaż stłumione ścianami budynku) zauważyli tylko, jak z wnętrza wyszło czterech ludzi, w tym dwóch w policyjnych mundurach. Cała czwórka wsiadła do samochodu, który natychmiast odjechał.
Policja (tym razem prawdziwa) znalazła na miejscu sześć trupów i jednego konającego, który zanim zmarł, zdążył odpowiedzieć na pytanie, czy rozpoznał sprawców. Odpowiedź godna była gangstera: „Nikt do mnie nie strzelał…”. Dziwna przewrotność losu spowodowała jednak, że z zamachu wyszedł bez szwanku akurat ten, który przede wszystkim miał zginąć. Moran, co rzadko mu się zdarzało, tego dnia spóźnił się na spotkanie, które sam zwołał…
Z podłogi garażu zebrano siedemdziesiąt łusek pochodzących z dwóch egzemplarzy pistoletów maszynowych Thompson. Tego dnia broń ta na zawsze weszła do historii i stała się gwiazdą mediów oraz masowej kultury. Nazwisk sprawców „masakry w dniu Świętego Walentego” oficjalnie nie ustalono nigdy, chociaż zemsta Morana dosięgła kilku podejrzewanych o udział w niej. Co prawda policja kilka lat później przechwyciła w domu gangstera Freda Burke’a oba egzemplarze morderczej broni (dzisiaj znajdują się w zbrojowni Biura Szeryfa Berrien County w stanie Michigan), ale sam Burke zmarł w więzieniu zanim udowodniono jego udział w tej zbrodni.
„Wymiatacz okopów”
Dokładnie piętnaście lat przed walentynkową masakrą w Chicago, Europa zafundowała sobie rzeź na dużo większą skalę. Świat nie widział jeszcze dotąd podobnej eksterminacji w okopach. Kolejne bitwy z lat 1914, 1915 i 1916 były coraz bardziej krwawe i coraz bardziej bezsensowne. Za sukces i powód do chwały uznawano zdobycie kilku kilometrów terenu, starając się przemilczać koszmarne koszty takiego „sukcesu”, czyli śmierć dziesiątków tysięcy żołnierzy.
W neutralnych wówczas Stanach Zjednoczonych nie brakowało ludzi, którzy z coraz większym zaniepokojeniem przyglądali się rozwojowi sytuacji. Politycy i zatroskani obywatele martwili się perspektywą wciągnięcia kraju w konflikt za oceanem, a wojskowi zastanawiali się (na razie teoretycznie) nad rozwiązaniem problemu „wojny pozycyjnej”. Wśród najpilniejszych obserwatorów i analityków bitew toczonych w odległej Europie, znajdował się także emerytowany pułkownik John Taliaferro Thompson.
Thompson patrzył na europejskie zmagania z dość specyficznego punktu widzenia. Praktycznie całą swoją karierę w wojsku spędził zajmując się logistyką. Jako młody oficer, zwrócił na siebie uwagę podczas wojny amerykańsko-hiszpańskiej (1898), kiedy odpowiadał za organizację dostaw uzbrojenia dla amerykańskich sił ekspedycyjnych generała Williama R. Shaftera, prowadzących działania na Kubie. Podczas gdy wojska amerykańskie walczące na innych frontach tej wojny, miały ogromne kłopoty z ogarnięciem dostaw sprzętu i amunicji, u Shaftera wszystko to działało jak w zegarku. Perfekcyjna logistyka walnie przyczyniła się do sukcesu kampanii kubańskiej, nic dziwnego zatem, że tuż po niej Thompson, mając wówczas 38 lat, został najmłodszym pułkownikiem w całej U.S. Army, a wkrótce powierzono mu także kierowanie Wydziałem Broni Strzeleckiej Departamentu Uzbrojenia. Niektóre z jego decyzji na tym stanowisku miały wpływ na uzbrojenie amerykańskich żołnierzy przez kolejne dziesięciolecia – zwłaszcza przyjęcie nowego wzoru naboju, słynnej „czterdziestki piątki” Browninga (kalibru 0,45 cala, czyli 11,43 mm) i strzelającego nim pistoletu Colt M1911. Po kilku kolejnych latach, w listopadzie 1914, Thompson z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku odszedł z wojska i został zatrudniony na kierowniczym stanowisku w firmie Remington.
Analizując przebieg bitew Wielkiej Wojny (jak wówczas nazywano I wojnę światową), Thompson skupił się na jednym z kluczowych momentów starć – tym, co działo się, gdy atakująca piechota pokonawszy „ziemię niczyją” wpadała do transzei wroga. Rozpoczynała się wówczas brutalna walka wręcz, w której karabiny (zwłaszcza z długimi bagnetami) często okazywały się nieporęczne, granaty były bronią zbyt „obosieczną”, a pistolety czy rewolwery miały zbyt mała szybkostrzelność praktyczną. W rezultacie w głębokich okopach w ruch szły pięści, kastety i noże.
Thompson wpadł wówczas na pomysł, że gdyby szturmujących uzbroić w indywidualną poręczną broń maszynową, wówczas „oczyszczanie” transzei następowało by szybko, skutecznie (jakkolwiek cynicznie to brzmi) i z dużo mniejszymi stratami własnymi. Nawiasem mówiąc, do identycznych wniosków doszli w tym samym czasie Niemcy i Włosi, którzy rozpoczęli prace nad taką właśnie bronią nowej generacji – pistoletami maszynowymi.
Potencjalny rynek na nową broń wyglądał na tyle obiecująco, że Thompson postanowił odejść z Remingtona i zacząć działać na własny rachunek. W roku 1916 założył firmę „Auto Ordnance”, mającą produkować broń, jakiej jeszcze nie było. Plany były ambitne, ale początki skromne. Cała firma mieściła się w jednym pomieszczeniu biurowym, a jej możliwości produkcyjne były zerowe.
Thompson miał jednak talent do wyszukiwania uzdolnionych i kompetentnych ludzi. Jego wspólnikiem został John Bell Blish, właściciel patentu na konstrukcję zamka ryglowanego zmienną siła tarcia (ta właśnie konstrukcja miała zostać wykorzystana w nowej broni). Stanowisko głównego inżyniera firmy objął Theodore Eickhoff, którego najbliższym współpracownikiem został młody (wówczas zaledwie 22-letni) Oscar Payne. Pieniądze raczkującej firmie zapewnił finansista Thomas F. Ryan.
Ta właśnie ekipa miała stworzyć broń, dla której Thompson określił następujące wymagania: “… ma to być mały karabin maszynowy, który wystrzeli 50 – 100 pocisków, a będzie przy tym tak lekki, że żołnierz da radę przeczołgać się z nim do kolejnej transzei i wystrzelać samodzielnie całą kompanię wroga”.
Gdy wiosną 1917 roku Stany Zjednoczone przystąpiły do wojny, Thompsona ponownie powołano do Armii, gdzie natychmiast otrzymał awans na generała i stanowisko szefa arsenałów (wojskowych centrów remontowania i dystrybucji uzbrojenia strzeleckiego). W tym czasie Payne przy wsparciu Eickhoffa zaprojektował i skonstruował broń, którą z pewną dozą czarnego humoru, określano „miotłą okopową”, „przekonywaczem”, czy (bardziej dosadnie) „unicestwiaczem”. Mogło by się wydawać, że los uśmiecha się do generała – jego koncepcje przyoblekły się w konkretną konstrukcję, a obecnie piastowane stanowisko dawało mu wpływ na przyjęcie tej konstrukcji do uzbrojenia i sprawdzenie jej skuteczności na frontach.
W międzyczasie rozstrzygnięto też kwestię oficjalnej nazwy broni. Otóż podobno sam Thompson zaproponował, aby nazwać konstrukcję „The Payne Sub-machine Gun”. Drugi człon tej nazwy („Sub-machine Gun”) wskazywał wyraźnie na jej postrzeganie jako pomniejszonej wersji karabinu maszynowego („Machine Gun”), a co do pierwszego, generał uzasadnił go słowami: „To ty, Oscar, przeszedłeś przez największy ból tworzenia, dając życie naszemu dziecku”. Payne zareagował z dużym poczuciem humoru, odpowiadając: „To prawda panie generale, ale jednak dziecko zawsze nosi nazwisko ojca”. W tej historii istotna jest także gra słów – nazwisko Payne wymawia się tak samo, jak słowo „pain” („ból”), a nazwa „bolący pistolet maszynowy” wyglądałaby chyba niezbyt zachęcająco.
Tak więc „The Thompson Sub-machine Gun” był gotów, ale… właśnie skończyła się wojna i wszystko zmieniło się praktycznie z dnia na dzień. „Wymiatacz okopów” stracił rację bytu, przestały istnieć ogromne rynki zbytu, a w ślad za nimi rozwiały się także oczekiwane krociowe zyski. Broń, którą Payne w międzyczasie dopracowywał, aż w roku 1921 zyskała ostateczny kształt, przestała kogokolwiek interesować.
Thompson, który w grudniu 1918 roku ponownie przeszedł w stan spoczynku, nie patrzył na taki rozwój sytuacji z założonymi rękami. Przedsiębiorstwo „Auto Ordnance” zleciło produkcję seryjną potentatowi na rynku broni – firmie „Colt”, a sam emerytowany generał zamienił się w akwizytora. Wspierany przez kolejnego bliskiego współpracownika, którym był George E. Goll (jego dawny szofer, pełniący obecnie obowiązki kontrolera jakości i szefa marketingu „Auto Ordnance”) pukał do wszelkich możliwych drzwi w kraju i za granicą. Bezskutecznie. Amerykańska Armia skrytykowała broń, uznając ją za nazbyt drogą i nieprzydatną do niczego „zabawkę”. Marynarka i Piechota Morska, chociaż zakupiły niewielkie partie, także nie kwapiły się do jej masowego wykorzystania. Podobna sytuacja powtarzała się podczas prób promocji za granicą. Mało znaną ciekawostką jest, że Thompson usiłował nią zainteresować także Wojsko Polskie, toczące akurat wojnę z bolszewicką Rosją. Został odprawiony z kwitkiem, chociaż najprawdopodobniej głównym powodem tego była zaporowa cena broni (ok. 200 ówczesnych dolarów, co stanowiło prawie równowartość ciężkiego karabinu maszynowego – czyli broni o dużo większych możliwościach taktyczno-technicznych). Jako, że „business is business”, pan generał kilka lat później zaoferował swoją konstrukcję także Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej, ale i tu spotkał się z chłodnym przyjęciem…
W tej sytuacji, skoro siły zbrojne oganiały się od Thompsona i Golla, jak od uprzykrzonej muchy, spróbowano promocji na rynkach cywilnych. Potencjalnymi klientami była policja, liczne agencje rządowe oraz krajowi i zagraniczni użytkownicy prywatni (agencje detektywistyczne, firmy ochroniarskie itp.). Tu prawie udało się osiągnąć pewien sukces eksportowy i to nawet znaczny, ale w ostatniej chwili okazało się, że końcowym odbiorcą broni miała być Irlandzka Armia Republikańska (IRA) prowadząca walkę terrorystyczną przeciwko Wielkiej Brytanii. Po wykryciu tej transakcji przez brytyjski wywiad, rozjuszony Londyn użył wszelkich dyplomatycznych i niedyplomatycznych metod nacisku aby ją zablokować. W rezultacie Thompson został z zapasami pistoletów maszynowych, które wyprodukował Colt i za które trzeba było mu zapłacić, a na które nie było kupców. Jakąś partię udało się wysłać do Nikaragui, paręset sztuk zakupili chińscy watażkowie, ale wszystko to wciąż miało się to nijak do oczekiwanej popularności broni.
Ciemna strona, jasna strona…
Lata dwudzieste w USA nie bez powodu zapisały się w historii jako „burzliwe” („Roaring Twienties”). Podjęta w imię najbardziej szlachetnych moralnie celów decyzja o wprowadzeniu prohibicji (zakazu produkowania, transportu i sprzedaży napojów alkoholowych), przyniosła skutek zupełnie przeciwny do oczekiwanego. Jak grzyby po deszczu wyrosły tysiące nielegalnych bimbrowni, rozkwitł przemyt, a przed grupami przestępczymi otworzyły się niewyobrażalne dotąd możliwości wzbogacania się. Wszystko to spowodowało lawinowy wzrost przemocy. Ochrona własnych interesów, próby przejmowania interesów konkurencji, starcia z policją – to wszystko przełożyło się na coraz bardziej masowe i krwawe używanie broni palnej.
Nic zatem dziwnego, że i pistolety maszynowe Thompsona znalazły się w kręgu zainteresowania gangsterów. Warto jednak pamiętać, że wbrew legendzie, to nie gangsterzy byli prekursorami jej użycia w starciach ze stróżami prawa i walkach między sobą. Było dokładnie na odwrót – Thompsony znalazły się najpierw na wyposażeniu policji oraz prywatnych agencji ochrony (zgodnie z marketingowym hasłem Auto Ordnance: „Po stronie prawa i porządku”), a przestępcy docenili je dopiero wówczas, gdy sami na sobie doświadczyli ich skuteczności. Podobnie między bajki należy także włożyć opowieści o masowym używaniu Thompsonów przez gangi – na to były po prostu zbyt drogie, a także ciężkie, dość nieporęczne i trudne do ukrycia pod ubraniem (zwłaszcza z założonym magazynkiem bębnowym). W praktyce najczęściej wożono je w samochodach jako broń wsparcia, a słynni gangsterzy, tacy jak John Dillinger, George „Machine Gun” Kelly, czy osławiona para młodocianych morderców Bonnie Parker i Clyde Barrow – częściej niż Thompsonami (z którymi ich powszechnie wiązano) w rzeczywistości dużo częściej woleli posługiwać się rewolwerami i strzelbami.
Niemniej jednak kilka słynnych przypadków użycia, a zwłaszcza chicagowska masakra w dniu Świętego Walentego, definitywnie zabetonowało skojarzenie Thompsona z przestępczością zorganizowaną. Odtąd broń ta, ze swoim charakterystycznym wyglądem, dwoma pistoletowymi chwytami i bębnowym magazynkiem, na zawsze stała się symbolem gangsterskich porachunków i walk ze stróżami prawa.
W międzyczasie Auto Ordnance przędła coraz bardziej cienko. W rezultacie afery z IRA oraz głośnego medialnie wykorzystywania Thompsonów przez rodzimych przestępców, w roku 1928 wstrzymano sprzedaż na rynek cywilny, a wyłączność na dystrybucję przejęły rządowe Federal Laboratories. Powstało wówczas błędne koło – zamówień państwowych było co kot napłakał, a inne rynki zbytu praktycznie zamknięto. Powoli, z roku na rok firma popadała w coraz większe długi i coraz bardziej zbliżała się do upadłości, zwłaszcza, że w międzyczasie odeszli z niej Eickhoff oraz Payne (co ciekawe, żaden z nich nigdy więcej nie wrócił do konstruowania broni) i zmarł główny inwestor – Thomas Ryan. Sprzedaży nie uratował także nieco zmodyfikowany „Thompson Model 1928” (któremu m. in, dodano charakterystyczny osłabiacz podrzutu, tzw. kompensator Cutts’a). Niestety, broń nadal była piekielnie droga i pracochłonna – wykonanie jednego egzemplarza wymagało wykonania ponad 1 500 (!) odrębnych operacji technologicznych.
Ratunek pojawił się z nieoczekiwanej strony i przybrał postać kolejnego finansisty, pana Russella Maguire, który podobnie jak Thompson ćwierć wieku wcześniej, teraz śledził z uwagą rozwój sytuacji w Europie. W jego ocenie, wybuch kolejnego światowego konfliktu był nieunikniony, a to otwierało potencjalne zainteresowanie Thompsonami. Maguire zakupił większościowy pakiet akcji Auto Ordnance i z pomocą m. in. Marcellusa Thompsona (syna generała) energicznie wziął się za działania promocyjne i przygotowanie ewentualnej wielkoseryjnej produkcji.
Amerykańskie wojsko nadal co prawda kręciło nosem, ale europejski blitzkrieg Hitlera spowodował, że Francja oraz Wielka Brytania zaczęły kupować wszelką dostępną na rynku broń, którą tylko uznały za potrzebną. Brytyjczycy z dnia na dzień zapomnieli o swoich obiekcjach wobec „broni gangsterów i terrorystów” i wykupili na pniu wszystkie Thompsony dostępne w magazynach firmy, a także ulokowali ogromne zamówienia produkcyjne (przejmując przy okazji kontrakty francuskie, po upadku tego kraju). Maguire zaakceptował to wszystko bez zmrużenia oka, mimo, że Auto Ordnance po prostu nie było w stanie fizycznie podołać tym zobowiązaniom. Wiedział co robi – kontrakt podwykonawczy podpisano z poważnym producentem broni – firmą Savage Arms, chociaż doprowadziło to do dziwnej sytuacji, w której to „podwykonawca” miał zrealizować przytłaczająca większość zamówienia. Savage nie robiło jednak żadnych problemów, godząc się nawet na firmowanie przez Auto Ordnance kontroli jakości swoich wyrobów.
W międzyczasie również US Army zaczęła budzić się z letargu i także wreszcie zainteresowała się Thompsonami. Oczywiście, jak to z wojskowymi bywa, zażyczono sobie wprowadzenia pewnych (na szczęście niewielkich) zmian w konstrukcji broni. W praktyce sprowadziło się to do zastąpienia przedniego chwytu pistoletowego łożem podłużnym oraz do zdecydowanej preferencji magazynków pudełkowych. Tak powstała wojskowa odmiana Thompsona, oznaczona indeksem M1928A1 („A1” = „Alteration 1”). Co ciekawe, Brytyjczycy dla swoich sił zbrojnych woleli oryginalną wersję M1928, czyli z dwoma chwytami pistoletowymi i magazynkami bębnowymi i do czasu Lend-Lease (kiedy to zaczęli otrzymywać broń wojskową wg standardów amerykańskich, czyli M1928A1) zamawiali wyłącznie takie.
Tu, jako ciekawostkę, warto odnotować oznakowania (bicia) występujące na obu wojskowych (amerykańskiej i brytyjskiej) odmianach broni. Otóż przed ustawą „Lend-Lease” brytyjskie transakcje z firmą Auto Ordnance od strony formalnej były zakupami o charakterze komercyjnym (oczywiście za zgodą rządu USA). W związku z tym, każdy egzemplarz „brytyjskiego” Thompsona oprócz znaków producenta otrzymywał brytyjskie znaki dopuszczenia do użytkowania („Proof House markings”) oraz – po przyjęciu na stan brytyjskich sił zbrojnych – także znaki odbioru wojskowego (słynne „strzałki”). Z kolei Thompsony dostarczane Brytyjczykom w ramach Lend-Lease Act (czyli od wiosny 1941) stanowiły formalnie państwową własność amerykańską, zatem nosiły wyłącznie amerykańskie znaki odbioru i posiadania.
Pod koniec roku 1941 produkcja wojskowych Thompsonów zaczęła mocno przyspieszać. W lutym 1942 armia odbierała 40 tysięcy nowiutkich pistoletów maszynowych miesięcznie na potrzeby własne oraz dla sojuszników. To nie wystarczało – Departament Uzbrojenia oczekiwał zwiększenia comiesięcznej puli aż do 90 tysięcy egzemplarzy (czyli uśredniając obrazowo – przez cała dobę, w piątek i świątek co niespełna 30 sekund z produkcji powinien schodzić kolejny Thompson).
Sam generał już tego wszystkiego nie doczekał – zmarł na atak serca w czerwcu 1940. Rok wcześniej zmarł jego syn, kierujący firmą wraz z Russellem Maguire. Ze starej gwardii, do końca II wojny światowej w firmie pozostał jedynie George Goll.
Wspomniany wyżej potężny wzrost tempa wytwarzania, przyniósł z kolei nowe problemy. Przede wszystkim powrócił temat ceny broni i jej uproszczenia, skoro produkcja miała już być nawet nie wielkoseryjna, ale wręcz masowa. Stało się to tym bardziej konieczne, kiedy urzędnicy państwowi zaczęli z niezadowoleniem patrzeć na rosnące wydatki i niedwuznacznie sugerować rozważenie zakupów czegoś tańszego. Konkurenci Auto Ordnance dostrzegli w tym swoją szansę i zaczęli się dobijać do decydenckich gabinetów ze swoimi projektami pistoletów maszynowych. Konstrukcje te w porównaniu z M1928A1 wyglądały jak ubodzy krewni, ale działały podobnie skutecznie i zarazem kosztowały zdecydowanie mniej.
Ponieważ w tandemie Auto Ordnance oraz Savage Arms to ta druga wytwórnia dysponowała większym potencjałem oraz liczniejszą kadrą inżynierską, nic dziwnego zatem że to związani z nią inżynier John Pearce oraz projektant Nicholas Brewer przedstawili projekt nowej wersji Thompsona. Radykalną zmianą był zwłaszcza sposób ryglowania – porzucono skomplikowany (i, szczerze mówiąc, nieco bezsensowny) system Blisha na rzecz najprostszego możliwego rozwiązania, czyli ciężkiego zamka swobodnego. Przy okazji odchudzono komorę zamkową, rękojeść napinania zamka przeniesiono na jej prawą stronę, lufę pozbawiono żeber chłodzących i wprowadzono sporo innych drobniejszych uproszczeń konstrukcyjno-technologicznych. Broń miała być teraz zasilana wyłącznie z magazynków pudełkowych (nowa konstrukcja gniazda i zatrzasku magazynka uniemożliwiała podpinanie kultowych, ale mało praktycznych i delikatnych „bębnów”).
Nowego Thompsona z uznaniem przyjęła zarówno armia, jak i Russell Maguire, dla którego oznaczało to zwiększenie szans na dalsze wielkie i lukratywne kontrakty. Warto przy okazji dodać, że Savage Arms uznając za priorytet zyski z przyszłej produkcji, w ogóle rezygnowała z jakichkolwiek roszczeń finansowych związanych z opracowaniem nowego wzorca broni oraz z prawami autorskimi do niego.
Pod koniec kwietnia 1942 broń oficjalnie przyjęto do uzbrojenia jako „Submachine Gun, Caliber .45 M1”. Równocześnie dotychczasowy model „M1928A1” został zdegradowany do kategorii „Limited Standard”, a jego produkcja miała być stopniowo wygaszana. Koszt kontraktowy jednego egzemplarza M1 spadł do 43 dolarów, co całkowicie zadowoliło zarówno rządowego odbiorcę, jak i producentów, którzy w tej cenie zawarli jeszcze całkiem godziwy zysk.
We wrześniu 1942 inżynierom z Savage udało się jeszcze bardziej uprościć Thompsona M1. Połączenie na stałe iglicy z zamkiem pozwoliło na kolejne zmniejszenie liczby operacji technologicznych i obniżyło cenę jednej sztuki broni o kolejne pół dolara… Tak powstał model M1A1, który szybko zastąpił M1 na liniach produkcyjnych.
I tak, krok po kroku, broń kojarzona z gangsterami zyskała drugie życie, a jej zła sława mocno zbladła, zastąpiona przez pozytywny wizerunek „wyzwoliciela”. Amerykańscy oraz alianccy żołnierze darzyli Thompsony zaufaniem, a ich przeciwnicy – respektem, uważając je (z pewną przesadą) za jedną z najgroźniejszych indywidualnych broni piechoty. Nie da się ukryć, że swoja rolę w powstaniu takich opinii odgrywał także zwyczajny ludzki strach przed ranami zadawanymi przez ciężkie pociski o prawie „artyleryjskim” kalibrze, wystrzeliwane w tempie 10 na sekundę…
Thompson, a sprawa polska…
Mimo, że przed wojną Policja Państwowa zakupiła pewną liczbę Thompsonów (nie więcej niż 100), na ich większą obecność w polskich rękach przyszło czekać jeszcze kilka lat. Na froncie włoskim trafiły one w ręce żołnierzy II Korpusu Polskiego generała Andersa, którzy użyli ich bojowo po raz pierwszy w maju 1944, podczas szturmu masywu Monte Cassino. W drugiej połowie wojny Thompsony zrzucano także w zasobnikach dla żołnierzy Ruchu Oporu w okupowanej Europie. W Armii Krajowej przyjęto je z mieszanymi uczuciami – broń sprawiała imponujące wrażenie, ale jak na potrzeby uzbrojenia partyzanckiego była… aż za dobra, a przede wszystkim strzelała nietypową amunicją, zupełnie niedostępną na miejscu. Za znacznie bardziej przydatne uznano brytyjskie „Steny” – mimo wszelkich wad, ich skrajna prostota umożliwiała naprawy (a nawet produkcję) w warunkach konspiracyjnych, zaś amunicja do nich znajdowała się dosłownie na wyciągnięcie ręki (Sten strzelał nabojem pistoletowym 9 mm Parabellum, powszechnie używanym w III Rzeszy). W tej sytuacji AK potraktowała Thompsony jako broń wsparcia – namiastkę ręcznych karabinów maszynowych (ich operatorów nazywano nawet „thompsonistami” przez analogię do „erkaemistów”). Postanowiono również wykorzystać je do uzbrojenia oddziałów likwidacyjnych, wykonujących wyroki na szczególnie niebezpiecznych przedstawicielach okupanta – ich siła ognia i skuteczna amunicja zdawały się predestynować je do tego rodzaju akcji.
Tu jednak rzeczywistość okazała się nieco inna niż oczekiwano. Dwunastego lutego 1944 roku na ulicy Brackiej w samym centrum Warszawy, żołnierz Kedywu AK, Stanisław Likiernik „Stach” wymierzył swojego Thompsona w komisarza warszawskich przedsiębiorstw miejskich Ernsta Dürrfelda. Niemiec, który już raz wyszedł cało z próby zamachu pół roku wcześniej, miał jednak szczęście i tym razem. Długa seria nie uczyniła mu najmniejszej krzywdy, a Thompson prawie natychmiast zaciął się i nie oddał już więcej ani jednego strzału.
Dopiero później, tego i następnego dnia, udało się wyjaśnić i zrozumieć, co się wówczas naprawdę wydarzyło. Przed akcją „Stach” nie miał nigdy okazji strzelać z Thompsona, więc nie zdawał sobie sprawy z jego charakterystyk, zwłaszcza szybkostrzelności. Zbyt słabo trzymana broń „zgórowała” i posłała większość pocisków na wysokość pierwszego piętra (!). Poza tym wcale się nie zacięła – po prostu dwusekundowa seria opróżniła cały dwudziestonabojowy magazynek…
Takie sytuacje, połączone z niewielką liczbą Thompsonów będących do dyspozycji (w drugiej połowie roku 1943 na cały warszawski Kedyw AK przypadało ich aż… osiem) spowodowały ich szybkie wycofanie z działań bieżących. Krótki okres chwały tej broni w polskich rękach nastąpił podczas Powstania Warszawskiego, ale zarówno „homeopatyczne” ilości, jak i niewielkie zapasy amunicji uniemożliwiły jej odegranie jakiejś większej roli.
Opowieść pewnego Thompsona (1). M1928A1
Widoczny na zdjęciach, piękny egzemplarz wojskowego Thompsona M1928A1 wyprodukowany został przez wytwórnię Savage Arms, o czym zaświadcza jego numer seryjny S-443XXX. Prefiks „S” oznacza właśnie wytwórnię Savage (broń wyprodukowana przez Auto Ordnance nosiła prefiks „AO”), a pierwsze cyfry numeru seryjnego wskazują na produkcję z późnej wiosny lub wczesnego lata 1942. Jest to tzw. „drugi wariant” produkcyjny (z kontraktu rządowego G-14 podpisanego 24 lutego 1942), charakteryzujący się m. in. zastosowaniem uproszczonego celownika przeziernikowo-szczerbinkowego Lyman bez osłon bocznych i o dwóch nastawach – na 100 i 200 jardów. Około połowy roku 1942, począwszy od Thompsona nr S-500000 pojawił się „trzeci wariant”, w którym w celu dalszego uproszczenia produkcji, lufę pozbawiono użebrowania chłodzącego. Ponieważ ostatnie Thompsony wersji M1928A1 wyprodukowano w Savage we wrześniu 1942, więc biorąc pod uwagę wszystkie powyższe czynniki, datowanie prezentowanego egzemplarza można oszacować na okres podany powyżej.
Broń, chociaż z pewnością była co najmniej raz remontowana (rzadko który Thompson dotrwał do końca służby z oryginalną fabryczną lufą, która ulegała dość szybkiej korozji na skutek dewastującego oddziaływania kiepskiego prochu, którym napełniano wojskowe naboje 11,43 mm), jest w bardzo ładnym stanie technicznym. Na ściankach komory zamkowej wyraźnie prezentują się informacje o producencie (formalnie „Auto Ordnance”) wraz z listą patentów oraz logotyp samej broni (napis „Thompson” wkomponowany w zarys pocisku). Podobnie bogata i wyrazista epistolografia zdobi osłabiacz podrzutu („kompensator Cutts’a”). Tuż za gniazdem magazynka widoczna jest wyraźna sygnatura odbioru zakładowego – litery „GEG” w okręgu (inicjały George E. Goll’a, formalnego kontrolera, chociaż faktycznie odbioru zazwyczaj dokonywał i znak ten umieszczał któryś z jego upoważnionych pomocników). Obok równie wyraźnie widać sygnaturę odbioru wojskowego „RLB” (inicjały płk Ray L. Bowlin’a, kierującego w latach 1940-42 zespołem wojskowych kontrolerów odbioru w Savage Arms). Nieco słabiej widoczny jest fragment znaku potwierdzenia przyjęcia broni na stan U.S. Army („płonący granat”), prawdopodobnie przytarty podczas piaskowania po remoncie.
Prezentowany egzemplarz ukompletowany jest z magazynkiem dwudziestonabojowym, typowym dla M1928A1, a wyprodukowanym przez „Auto Ordnance”.
Co do wojennych i powojennych losów tego Thompsona, to poza samym faktem, że służył w wojsku i był używany dość intensywnie (skoro przeszedł remont), trudno powiedzieć coś więcej. Wygląda na to, że nie trafił do sił brytyjskich w ramach „Lend-Lease”, gdyż wówczas najpewniej zmieniono by mu położenie zaczepów pasa nośnego. Mógł natomiast znaleźć się w ZSRR (Thompsonów nie dostarczano tam osobno, ale w każdym z amerykańskich czołgów znajdował się jeden przepisowy, a czołgów tych dostarczono Armii Czerwonej dość sporo), albo mógł trafić do Jugosławii (oprócz wojennych zrzutów, Amerykanie przekazali rządowi Tito kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy). Niestety, niektóre fragmenty swojej historii ten Thompson postanowił zachować dla siebie…
Opowieść pewnego Thompsona (2). M1A1.
W wrześniu 1942 wytwórnię Savage Arms opuścił widoczny na zdjęciach Thompson M1 o numerze seryjnym 113XXX. W tym modelu przestano stosować prefiks „S”/”AO” identyfikujący wytwórcę, ale ustalenie miejsca powstania danego egzemplarza jest możliwe w inny sposób. Podobnie, jak w przypadku poprzedniego Thompsona (M1928A1), na broni nabito wszystkie typowe oznaczenia, w tym sygnaturę odbioru zakładowego „GEG” oraz sygnaturę odbioru wojskowego – w tym przypadku „FJA” (inicjały płk Franka J. Atwood’a, następcy płk Bowlin’a na stanowisku szefa wojskowych kontrolerów przydzielonych do wytwórni Savage i pełniącego tę funkcję od roku 1942 do końca wojny). Wygląda również, że ta broń także służyła na froncie (zapewne w rękach amerykańskich, gdyż modeli M1 i M1A1 praktycznie nie dostarczano aliantom). Pośrednim dowodem na jej bardzo intensywne użytkowanie jest fakt, że przeszła remont kapitalny. Przy jego okazji (albo nawet wcześniej) broń doprowadzono do standardu M1A1 (symbol „A1” wyraźnie dobito osobno i to nieco krzywo, w dodatku numeracja oryginalnych fabrycznych M1A1 zaczyna się od 320000). Miejscem wykonania wspomnianego remontu kapitalnego był należący do Armii USA arsenał Mount Rainer (litery „MR” nabite na kolbie). Thompsony, które stamtąd wychodziły, były jak nowe, a ich powierzchnie zewnętrzne poddawano parkeryzacji (fosforanowaniu) co nadawało im matową szarą barwę o specyficznym odcieniu. Inną i to dość zaskakującą cechą większości Thompsonów wyremontowanych w Mount Rainer była ich niezgodność numeryczna. Według literatury przedmiotu, podczas tych remontów kompletowano je używając najlepiej zachowanych podzespołów pochodzących z różnych uszkodzonych czy zużytych egzemplarzy, zupełnie się przy tym nie przejmując doprowadzeniem końcowych oznaczeń do formalnej zgodności. Obowiązującym numerem był ten z komory zamkowej, a wszelkie inne znajdujące się na innych podzespołach (np. na zespole mechanizmu spustowego itp.) należało po prostu ignorować. Skądinąd prowadziło to czasami do uciążliwych pomyłek w jednostkach, ale jakoś nad tą niedogodnością przechodzono do porządku dziennego, tym bardziej, że po wojnie Thompsony dość szybko wycofano z uzbrojenia amerykańskich wojsk i sprzedano (a także przekazano bezpłatnie w ramach pomocy militarnej) siłom zbrojnym i paramilitarnym kilkudziesięciu krajów. Co jednak ciekawe, w samych Stanach na wyposażeniu FBI Thompsony przetrwały aż do lat siedemdziesiątych (chociaż głównie w starszej wersji M1928 / M1928A1).
Pistolety maszynowe M1 oraz M1A1 w odróżnieniu od wcześniejszych M1928A1, wyposażano przede wszystkim w dłuższe magazynki 30-nabojowe. Ten prezentowany na jednym ze zdjęć, wyprodukowany został przez wytwórnię „The Seymour Products Co”.
Obecnie większość Thompsonów M1928A1, M1 oraz M1A1 dostępnych na rynkach kolekcjonerskich w Europie wywodzi się z dawnych zapasów brytyjskich, z byłej Jugosławii oraz (do 2014) z magazynów ukraińskich, przejętych w spadku po b. ZSRR.
Wybrana literatura źródłowa:
- „American Thunder. Military Thompson Machine Guns” [Frank Iannamico]
- “The Tommy Gun Story” [Tom Davis]
- “The Thompson Submachine Gun: From Prohibition Chicago to World War II” [Martin Pegler]
- “Small Arms Profile. Thompson Submachine Gun” [A J R Cormack]
- “Handbook of Thompson Submachine Gun. Model of 1928” (1929)
- “Thompson Submachine Gun Cal. .45, M1928A1. Technical Manual” (1942)
- “The Thompson Machine Carbine. Small Arms Training. Vol. I Pamphlet 21” (1942)
Wybrane strony internetowe (pominięto grupy dyskusyjne, fora itp.):
- https://www.auto-ordnance.com/
- http://www.mikesmachineguns.com/Eickhoff_p3 [wspomnienia Theodore Eickhoffa]
- http://galleries.apps.chicagotribune.com/chi-140207-st-valentines-day-massacre-pictures/
- https://www.historicalfirearms.info/
© Przemysław Kosek, 2023