Charakterystyczny magazynek bębnowy radzieckiej „Pepeszy” stał się jednym z ikonicznych symboli wschodniego frontu II wojny światowej. Jego zdumiewające podobieństwo do wcześniejszego fińskiego magazynka, skonstruowanego dla pistoletu maszynowego Suomi KP/-31 dało z kolei niektórym „odkrywcom białych plam” podstawę do twierdzenia, jakoby Sowieci pod postacią tejże „Pepeszy” skopiowali dokładnie całą fińską broń. A jak to było w rzeczywistości?
Każdy, kto miał okazję zobaczyć i porównać pistolety maszynowe Suomi KP/-31 oraz PPSz-41, natychmiast zauważy, że trudno mówić tu o kopii – obie bronie wyraźnie różnią się między sobą. Z jednym wyjątkiem – charakterystycznego magazynka…
Bo akurat to jest faktem – Rosjanie przyłożyli się do „inżynierii wstecznej” zdobycznych fińskich bębnów i skopiowali je prawie co do joty. Co prawda początkowo nieco zmodyfikowali ich konstrukcję (zmuszeni do tego uwarunkowaniami konstrukcyjnymi własnej broni), ale rychło sami zrezygnowali z tych zmian i powrócili do dokładnych kopii, już bez żadnych korekt.
Oto historia fińskiego „rumpu” (bębna), który został sowieckim „barabanem”.
Nie da się ukryć – Suomi KP/-31 udał się Aimo Lahtiemu. Była to broń dokładnie taka, jakiej oczekiwała fińska armia, a pod wieloma względami nawet przewyższała oczekiwania. Właściwie jedynym jej słabym punktem były początkowo magazynki, do konstrukcji których pan Lahti jakoś nie miał szczęśliwej ręki.
Faktem jest, że konstruktor wyciągnął wnioski z kompletnej porażki, jaką był jego cudaczny łukowy magazynek do wcześniejszej konstrukcji, czyli pistoletu maszynowego KP/-26. Do KP/-31 opracował dwa zupełnie nowe rodzaje – pudełkowy dwudziestonabojowy (faktycznie 25-nabojowy, ale nigdy nie ładowano go „pod korek”) i bębnowy czterdziestonabojowy.
Magazynki bębnowe miały wiele zalet – przede wszystkim zwiększały zapas dostępnej amunicji bezpośrednio przy broni. Poza tym ich kształt w sposób optymalny godził tę większą liczbę nabojów z poręcznością i zwartością. Miały też oczywiście wady. Przede wszystkim ich konstrukcja była dużo bardziej skomplikowana, a produkcja droższa niż magazynków pudełkowych. Były także dość podatne na zanieczyszczenia (skutkujące zacięciami), trudniej się je doładowywało, no i większa ilość zawartej w nich amunicji przekładała się na większy ciężar broni. Najbardziej znanymi w tym czasie konstrukcjami były niemieckie magazynki „ślimakowe”, używane m. in. w MP-18 oraz amerykańskie pięćdziesięcio- i stunabojowe bębny do pistoletów maszynowych Thompson M1921 / M1928. Z nich lepsze były konstrukcje amerykańskie, ale zapobiegliwie chroniono je patentami, a za próbę ich naruszenia prawnicy zza Wielkiej Wody szybko i sprawnie puściliby sprawcę z torbami…
Lahti zatem, projektując swój bęben, zupełnie inaczej rozwiązał jego konstrukcję. Magazynek do Thompsona podzielony był wewnętrznie na sektory, a w czterdziestonabojowym magazynku do Suomi naboje ułożone były w ciągłym korytku, utworzonym przez zewnętrzną ścianę bębna i wewnętrzną obwodową prowadnicę. Podawanie zapewniała spiralna sprężyna, którą przed ładowaniem magazynka należało nakręcić (analogicznie jak w konstrukcji amerykańskiej, ale akurat tego mechanizmu Thompson nie mógł opatentować, gdyż stosowany był powszechnie od lat – np. w zegarach).
Bardzo szybko jednak stało się jasne, że bęben Lahtiego, nie jest (delikatnie mówiąc) udaną konstrukcją. Po pierwsze, był bardzo ciężki (pusty ważył 1 kg, a załadowany – prawie półtora kilograma). Dla porównania – dwa pełne magazynki pudełkowe po 20 nabojów każdy (czyli taki sam zapas amunicji) ważyły łącznie mniej niż jeden pusty bęben… Co gorsza, bębna nie dawało się doładowywać przez właz nabojowy. Procedura była skomplikowana i wymagała uwagi – trzeba było zdjąć pokrywę, nakręcić sprężynę i ułożyć 40 nabojów w korytku pilnując, by się nie poprzewracały (a było to trudne do uniknięcia, gdyż naboje trzeba było układać na czubkach pocisków, spłonkami do góry). Najmniejszy błąd i trzeba było wysypać z magazynka już włożoną amunicję i zacząć układanie od nowa. W warunkach polowych na linii frontu (nie mówiąc już o bitewnym zamieszaniu), napełnienie tego magazynka było praktycznie niewykonalne. Na domiar wszystkiego, załadowany bęben Lahtiego grzechotał, co dyskwalifikowało go do użycia np. podczas skrytego podchodzenia do przeciwnika.
Z drugiej strony pomysł magazynka o dużej pojemności wciąż był czymś kuszącym. Porucznik Yrjö Koskinen opracował prototyp takiego magazynka, o blisko dwukrotnie zwiększonej pojemności (72 naboje) i pozbawionego większości wad bębna Lahtiego (dla porządku należy odnotować, że według niektórych informacji, faktycznym konstruktorem magazynka był inżynier Oskar Alfred Ostmann z firmy Oy Tikkakoski Ab, produkującej pistolety maszynowe Suomi KP/-31). Swego rodzaju ciekawostką jest fakt, że opracowywanie tego magazynka trzymano w tajemnicy przed konstruktorem broni. Aimo Lahti dowiedział się o jego istnieniu dopiero, gdy magazynek już istniał i pomyślnie przeszedł próby fabryczne i poligonowe (prawdopodobnie obawiano się, by drażliwy i kłótliwy konstruktor nie próbował zablokować projektu).
Nowy magazynek bił poprzednika na głowę. Załadowany 70 nabojami (dość szybko zrezygnowano z upychania do niego 72 sztuk) ważył tyle samo, co 40-nabojowy magazynek Lahtiego. Prosty zabieg – teraz zdejmowana była przednia pokrywa, a nie tylna – zmniejszył ryzyko przewracania się nabojów w korytkach prowadnic (teraz przy ładowaniu naboje „stały” na spłonkach, a nie na czubkach). Poza tym konstrukcja wnętrza magazynka wymuszała ich dociskanie do siebie, dzięki czemu załadowany magazynek nie grzechotał. Niestety, mimo tych zmian na lepsze, główna i nieusuwalna wada bębna musiała pozostać nadal. Było nią powolne i mozolne doładowywanie, chociaż teraz nieco wygodniejsze niż w czterdziestonabojowym poprzedniku. Nowe magazynki zaczęto produkować w roku 1936 i wytwarzano je do roku 1944 (produkcję „małych bębnów” zakończono już w 1939).
W tym czasie, gdy w Finlandii powstawał jeden z najlepszych wówczas na świecie pistoletów maszynowych, radzieccy „czerwoni dowódcy” także zastanawiali się nad uzbrojeniem swoich żołnierzy w broń tej klasy. Wnioski nie napawały jednak optymizmem – taka broń wymagała od użytkowników zarówno dość dobrego wyszkolenia, pewnej samodzielności taktycznej (jak w niemieckich elitarnych „Stosstruppen” z lat Wielkiej Wojny), jak i odpowiedniej kultury technicznej. Tymczasem większość sołdatów, tworzących „mięso armatnie” w dywizjach piechoty wywodziła się z zacofanych cywilizacyjnie kołchozowych wiosek, a szczytem ich możliwości było posługiwanie się dość prostymi i „odpornymi na głupotę” karabinami Mosina. Uznano zatem, że pistolety maszynowe w ich rękach będą po prostu marnowaniem zarówno samej (dość kosztownej) broni, jak i amunicji, sianej bezmyślnie „panu Bogu w okno”…
Owszem, na początku lat trzydziestych Wasilij Diegtiariew skonstruował całkiem niezły pistolet maszynowy, który nawet przyjęto do uzbrojenia jako PPD (później nazywany PPD-34), ale planowano uzbroić w niego tylko młodszych dowódców (szczebla kompanii i plutonu). Taka broń miała im pomóc m. in. w wymuszaniu posłuszeństwa na polu walki – w szczególności do „zagrzewania” podkomendnych do ataku na stanowiska wroga. W niewielkiej liczbie PPD trafiły także do wojsk ochrony pogranicza oraz do jednostek konwojowych NKWD.
Do PPD zastosowano wyłącznie magazynki pudełkowe 25-nabojowe (wobec przewidywanego zastosowania, nie widziano żadnego uzasadnienia dla bardziej pojemnych) . Broń tę wyprodukowano w skromnej liczbie około 4 tysięcy sztuk, a na początku 1939 w ogóle zdjęto ją z produkcji, jako… nieperspektywiczną.
Tymczasem zaledwie kilka miesięcy później, kiedy Armia Czerwona ruszyła „wyzwalać” naród bratniej Finlandii, trafiła prosto pod zimny (dosłownie i w przenośni) prysznic. Okazało się, że pogardzana „fińska soldateska” dysponuje bronią, która w bezpośrednich starciach praktycznie eksterminuje czerwonoarmistów – czyli pistoletami maszynowymi Suomi KP/-31.
Trzeba przyznać, że zareagowano szybko. W te pędy przywrócono do produkcji broń Diegtiariewa (w zmodernizowanej wersji oznaczonej PPD-38), a na uporczywe żądania jednostek frontowych opracowano do niej nowy magazynek o dużej pojemności. Zresztą „opracowano” to za dużo powiedziane – trzej inżynierowie z Tuły: I. A. Komarnicki, Je. W. Czernko i W. I. Szełkow wzięli na warsztat zdobyczny fiński magazynek 70-nabojowy i po prostu dokładnie go skopiowali.
Tu pojawił się jednak pewien problem. PPD miał inną konstrukcję łoża i gniazda magazynka niż KP/-31 i „fińskiego bębna” po prostu nie można było do niego podpiąć. Radziecka myśl techniczna poradziła sobie jednak i z tym wyzwaniem – do magazynka fińskiego dodano „kominek”, czyli końcówkę wziętą z magazynka pudełkowego. Nie dość, że teraz magazynek pasował, to jeszcze dzięki temu wygospodarowało się miejsce na dodatkowe 3 naboje.
W nowej sytuacji i przy masowej produkcji, kiedy PPD-38 zaczął trafiać w ręce prostych żołnierzy, szybko jednak ujawniły się jego kolejne wady – broń była mało odporna ta trudy frontowej służby i brutalne, bezmyślne traktowanie. Diegtiariew szybko opracował zatem kolejną modernizację w postaci PPD-40, w którym m. in. zmieniono konstrukcję łoża, przystosowując je do podpinania bębnowych magazynków przywróconych do oryginalnej postaci fińskiej, już bez tulskiego „kominka”.
W międzyczasie zarządzono konkurs na nowy pistolet maszynowy, który także miał wykorzystywać bębnowe magazynki skopiowane z fińskich, ale zarazem miał być maksymalnie prosty i tani w produkcji (którą tym razem szacowano na miliony egzemplarzy). Zwyciężyła w nim broń autorstwa Gieorgija S. Szpagina, ucznia Diegtiariewa, czyli „PPSz”. Jej historii i związanym z nią ciekawostkom poświęcony będzie jeden z kolejnych artykułów.
I tak to fiński „rumpu” zyskał sławę po dwóch stronach frontu tej samej wojny. Nawiasem mówiąc, opisana historia wyjaśnia także, dlaczego Rosjanie skopiowali tylko magazynki, a nie całą broń. Inaczej po prostu nie mogło być: KP/-31 był bowiem dopieszczonym produktem dla wymagającego użytkownika, a „Pepesza” była bronią tanią i prostą, przeznaczoną dla zupełnie innego wojska…