Chociaż obecnie trudno w to uwierzyć ale aż do połowy lat dwudziestych XX wieku w Rosji Radzieckiej (następnie w ZSRR) w ogóle nie produkowano pistoletów. Owszem, na pasach „czerwonych oficerów” i podoficerów wisiały kabury z rewolwerami „Nagan” rodzimej produkcji z zakładów w Tule, ale jeśli gdzieś trafił się pistolet, to musiał pochodzić z zagranicy, przy czym spora część tej broni była „od Sasa do lasa” – różne systemy, różne kalibry, różna amunicja. Sytuację unormował nieco traktat z Rapallo (1922), który między innymi otworzył radziecki państwowy rynek broni krótkiej dla producentów niemieckich. W drugiej połowie lat dwudziestych na potrzeby wojska i policji politycznej zakupiono 30 000 pistoletów Mauser C96 ze skróconą do 98 mm lufą (ta odmiana zyskała na Zachodzie nazwę własną „Bolo”, wywodzącą się ze słowa „Bolszewik”), a fabryka w Podolsku podjęła produkcję naboju do tego pistoletu. Ludowy Komisariat Obrony planował także zakupić większą partię pistoletów „Parabellum” dla oficerów Czerwonej Floty, ale skończyło się na dostawie zaledwie około trzystu kompletów części, z których w Leningradzie zmontowano finalne wyroby. W międzyczasie nabyto także niewielkie partie belgijskich „Browningów” wz. 1903 i 1910, a także Waltherów „Model 2” oraz Mauserów wz. 1910 i 1914. Tu i ówdzie trafiały się pojedyncze egzemplarze innych marek, czy modeli, ale były to już zupełne „rodzynki”.
Z drugiej strony, ta obecność pistoletów zagranicznych nie budziła nadmiernego zachwytu władzy radzieckiej, która uważała, że należy jak najszybciej wprowadzić do uzbrojenia własną, proletariacką broń tej klasy, która uzupełniłaby, a następnie zastąpiła „towarzysza Nagana”. Już w 1923 roku oficjalne próby państwowe przeszedł prototyp pierwszego rodzimego pistoletu, konstrukcji Korowina (na nabój 7,65 mm „Browning”), a rok później pistolet Priłuckiego. Żaden z nich nie zadowolił jednak głównego potencjalnego odbiorcy, czyli wojska. W roku 1926 wyprodukowano w Tule niewielką serię kolejnego modelu Korowina – TK (kalibru 6,35 mm), ale i tej konstrukcji nie rozwijano.
W roku 1930 ogłoszono konkurs na pistolet wojskowy do naboju 7,62 x 25 mm. Nabój ten nie był niczym innym, jak wspomnianym mauserowskim 7,63 mm produkowanym w ZSRR, który jednak elaborowano ładunkiem prochu nieco innym od oryginalnego. Na konkurs swoje nowe projekty zgłosili ponownie Korowin i Priłucki. Oprócz nich, w szranki stanęło piętnastu innych konstruktorów, wśród nich Fiodor Wasiliewicz Tokariew.
Kozacki inżynier z Tuły
Tokariew, który w tym czasie przekroczył już pięćdziesiątkę, był ciekawą postacią. Wysoki, szczupły, o sumiastych siwych wąsach, miał za sobą przesłużonych wiele lat w formacjach kozackich, gdzie dosłużył się stopnia podesauła. Wbrew potocznym wyobrażeniom o tych wojskach, jego służba nie wiązała się zbytnio z woltyżerskimi umiejętnościami, czy machaniem szablą – głównie pełnił obowiązki zbrojmistrza, a przy okazji zajął się kwestią zwiększenia szybkostrzelności karabinów, zwłaszcza przy strzelaniu „z siodła”. To w sposób naturalny kierowało jego pomysły w stronę karabinu samopowtarzalnego, który nie wymagał ręcznego przeładowywania po każdym strzale. Karabin ten stanowił „opus magnum” Tokariewa (pierwsze projekty opracował jeszcze w 1908 roku, a zwieńczeniem stał się wiele lat później karabin SWT-40), któremu konstruktor poświęcił większość życia, chociaż projektował także inne rodzaje długiej broni automatycznej, jak pistolety maszynowe, czy erkaemy.
W 1916 podesauł Tokariew przeniósł się do artylerii, w której nadano mu stopień kapitana i skierowano do pracy w zespole konstruktorów fabryki broni w Siestroriecku. Prace nad bronią długą kontynuował następnie w Iżewsku (w okresie Wojny Domowej, po stronie Czerwonych), a od 1921 – w Tule. Bolszewikom jakoś najwyraźniej nie przeszkadzała jego kozackie pochodzenie, ani to, że przez wiele lat był carskim oficerem. Co więcej, Fiodora Wasiliewicza z wyraźną sympatią i szacunkiem traktował pewien skromny, choć wysoko postawiony towarzysz, niejaki Iosif Stalin, co w niedalekiej przyszłości miało mocno zaprocentować.
W 1929 Tokariew opracował swój pierwszy pistolet, z którego poprawioną wersją wziął udział a w konkursie ogłoszonym rok później. Jego broń stanowiła ciekawy melanż różnych rozwiązań, obficie czerpiąc zwłaszcza z dorobku Johna M. Browninga: schemat automatyki i ryglowania został przejęty z jego Colta M1911, a ogólny kształt i kompozycja podzespołów – z belgijskiego Browninga Model 1903. Sam Tokariew wniósł do końcowego projektu kilka nowych elementów – zwłaszcza modułową konstrukcję zespołu spustowego (co było krokiem do przodu), a także… pozbycie się bezpieczników – nastawnego i chwytowego (co z kolei było sporym krokiem wstecz). Generalnie, pistolet Tokariewa ilustrował naczelną zasadę obowiązującą w Tule: „nie tracić czasu na wynalazki, tylko konstruować”.
W tymże 1930 roku, państwowa Komisja, po przeprowadzeniu prób, oznajmiła, że ze zgłoszonych pistoletów, najwyżej oceniona została broń Tokariewa. Słowo „najwyżej” nie znaczyło, że była to broń idealna – pistolet według Komisji spełniał 75% wymagań, co oznaczało, że aż jednej czwartej nie spełniał (chociaż oczywiście Komisja nakazała broń cokolwiek dopracować)… Niemniej, skoro pozostałe zgłoszone modele oceniono zdecydowanie niżej, konkurs uznano za rozstrzygnięty.
Broń przyjęto zatem do uzbrojenia, jako „7,62 mm pistolet wzór 1930”. Rychło zaczęła być znana pod akronimem TT-30 (Tuła, Tokariew, rok wprowadzenia do uzbrojenia), lub po prostu „TT”.
Trudna młodość
Produkcja nowych pistoletów rozkręcała się dość ślamazarnie. W jej pierwszym roku (1933) wyprodukowano ich 6 785, co wobec 38 763 wyprodukowanych w tym samym roku starych dobrych Naganów, nie było liczbą imponującą. Zresztą aż do wybuchu wojny (z wyjątkiem roku 1935) produkowano nadal więcej Naganów niż Tetetek. Trochę wiązało się to z tym, że Armia Czerwona przyjmowała nowy pistolet z rezerwą. Wątpliwości budził zwłaszcza sposób zabezpieczenia, wyłącznie poprzez odciągnięcie kurka „na pierwszy ząb”. O ile mogło to wystarczać wyższym komandirom, poruszającym się z godnością i często z nienaładowaną bronią boczną, to w przypadku dowódców plutonów czy kompanii, którzy musieli biegać, skakać, czy padać i to niejednokrotnie z nabitym pistoletem w ręku – ryzyko niekontrolowanego odbezpieczenia broni i wszelkich tego konsekwencji niepokojąco wzrastało.
Dla odmiany, organa bezpieczeństwa państwowego, dla których również przeznaczony był nowy pistolet, raczej nie zgłaszały zastrzeżeń, chociaż elita profesjonalnych egzekutorów NKWD (jak osławiony Wasilij Błochin) w tym czasie nadal preferowała do swojej „pracy” niemieckie Walthery 6,35 i 7,65 mm, jako lżejsze i wygodniejsze.
W międzyczasie, sam Tokariew, nie zaniedbując prac nad kolejnymi karabinami samopowtarzalnymi, udoskonalał swój pistolet. Udoskonalenia te nie szły jednak w kierunku poprawy bezpieczeństwa, ale miały na celu uproszczenie procesu produkcji (np. zmiana położenia rygli na lufie, ułatwiająca jej obróbkę podczas procesu produkcji). Tak zmodyfikowany pistolet nazwano „7,62 mm pistolet wzór 1933” albo TT-33, chociaż na zewnątrz jedyną widoczną zmianą było zniknięcie z tyłu rękojeści przykrywki otworu (i samego otworu) kryjącego dostęp do mechanizmu spustowego. Owa symbolika: TT-30 / TT-33 / TT powoduje do dzisiaj nieco zamieszania i bywa (choć niepoprawnie) stosowana w sposób wymienny.
W każdym razie, niezależnie od kwestii nazewniczych, produkcja TT w Tule trwała, chociaż najwyraźniej sami zainteresowani (decydenci i odbiorcy) wciąż sprawiali wrażenie niepewnych, czy rozkręcać wytwarzanie na pełną skale, czy jednak potraktować „Tetetkę” jako rozwiązanie przejściowe i poszukać nowego, docelowego modelu. Co gorsza, w miarę uzyskiwania doświadczeń z eksploatacji pistoletu, wojsko zaczynało coraz mocniej narzekać na jego jakość. Lista skarg rosła – pistolety zacinały się, wypadały z nich magazynki, zawodziła automatyka (w wyniku zbyt szybkiego zużywania się części, zwłaszcza sprężyny powrotnej). Królował oczywiście zarzut niepewnego sposobu zabezpieczenia, teraz już wsparty meldunkami o konkretnych wypadkach.
Ostateczny cios zadali czołgiści. Wobec ogromnej rozbudowy wojsk pancernych w latach trzydziestych, załogi pojazdów stały się ważnym odbiorcą broni osobistej, a pistolet TT najwyraźniej im nie odpowiadał. Pancerniacy pozbierali wszystkie zastrzeżenia i dołożyli własne – mianowicie, że z pistoletu tego nie da się strzelać przez szczeliny obserwacyjne w czołgach, czy samochodach pancernych. Co prawda, na zdrowy rozsądek trudno uznać, że strzelanie z wnętrza czołgu z pistoletu ma jakiś istotny wpływ na jego siłę ognia (którą raczej stanowią działa i karabiny maszynowe), ale faktem jest, że dowództwo Awtobronietankowych Wojsk pistoletowi wzór 33 powiedziało kategoryczne „Niet!”.
W tej sytuacji (gdy wojsko opędzało się od TT jak mogło i krytykowało go na potęgę) w marcu 1939 ogłoszono kolejny konkurs. Wszystkie biorące w nim udział pistolety w tym nowy Tokariew – model 1939 – charakteryzowały się nieosłoniętą lufą, którą teraz można było wysunąć spod pancerza przez owe „szczeliny obserwacyjne”. Wszystkie miały też zewnętrzne bezpieczniki skrzydełkowe. 6 kwietnia 1941 roku konkurs rozstrzygnięto i jego zwycięzcą ogłoszono 7,62 mm pistolet Wojewodina. Miał on wejść w skład nowego systemu broni strzeleckiej Armii Czerwonej, wraz z pistoletem maszynowym Szpagina (PPSz), samopowtarzalnym karabinem Tokariewa (SWT) i karabinem maszynowym Diegtiariewa DS-39.
Pistolet TT miano zaś pogrzebać i przebić osinowym kołkiem
Jeszcze dobrze nie wysechł atrament na tych wszystkich decyzjach i rozkazach, kiedy nad ranem 22 czerwca Adolf Hitler sprawił towarzyszowi Stalinowi paskudną niespodziankę. W kolejnych tygodniach i miesiącach, w obliczu lawiny klęsk, nikt w Kraju Rad nie miał głowy do uruchamiania produkcji żadnych nowych wzorów broni – potrzebne były gigantyczne ilości tego, co było dostępne od razu. Także pistolet Wojewodina poszedł w zapomnienie, chociaż jego twórcy rozpaczliwie próbowali zdobyć poparcie samego Przywódcy Narodu, wykonując specjalnie dla niego osobisty egzemplarz z wygrawerowaną dedykacją. Nie pomogło. Przemysł pełną parą wytwarzał „niechciane” TT – w pierwszym roku wojny z fabryki wyjechało ich tyle, co przez cztery poprzednie lata łącznie, a warto pamiętać, że w październiku, wobec postępów niemieckiej ofensywy, część produkcyjną zakładów w Tule ewakuowano (pozostawiając na miejscu tylko warsztaty zajmujące się remontami broni). Gdyby nie to, byłoby ich jeszcze więcej…
Obrabiarki wywiezione z Tuły i z zakładów w Podolsku (produkujących karabiny) zainstalowano w Iżewsku, tworząc w ten sposób z działającej tam Fabryki nr 74 największego w ZSRR (i zarazem na świecie) producenta broni palnej. Wkrótce jednak problemy związane z zarządzaniem takim molochem spowodowały, że w lipcu 1942 „tulską” część wydzielono formalnie w Fabrykę nr 622, ale wyprodukowana w niej broń nosiła nadal tradycyjne „iżewskie” oznaczenie w postaci strzały (lub uproszczonej kreski) w trójkącie.
W drugiej połowie 1942 roku, Iżewsk pracował już w iście stachanowskim tempie. Pistolety utracone podczas walk, czy wycofane z powodu zużycia, były zastępowane z nawiązką. Miesięczna produkcja TT w drugiej połowie 1942 przekroczyła 20 tysięcy sztuk i wciąż rosła. Przy pracy w piątek i świątek, 24 godziny na dobę, znaczyło to, że średnio mniej więcej co 2 minuty z taśmy schodził kolejny gotowy pistolet.
W drugiej połowie wojny, produkcję pistoletów TT podjęto także w „królestwie Diegtiariewa”, czyli zakładach w Kowrowie, chociaż liczba wyprodukowanych tam egzemplarzy była dość niewielka w porównaniu z „iżewską masówką”.
Rzecz jasna, wszystko miało swoją cenę. Za takie tempo produkcji płacono znaczącym obniżeniem jakości wyrobów. Pamiętając o przedwojennych narzekaniach, trudno wyobrazić sobie, co można było jeszcze pogorszyć – ale udało się. W ramach oszczędności wiele pistoletów opuszczało Iżewsk z drewnianymi okładkami chwytów, chociaż to akurat było najmniejszym problemem. Dużo gorsze było obniżenie wymagań jakościowych dla elementów broni (zarówno w zakresie jakości materiałów, tolerancji wymiarów, jak i technologii wykonania). W rezultacie z niektórych pistoletów wojennej produkcji ciężko było w cokolwiek trafić, a jakby nie dość tego, broń potrafiła rozpadać się już po kilkuset strzałach. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę fakt, że w tym czasie przeciętny czas życia młodszego oficera Armii Czerwonej na froncie liczył kilkanaście dni, gorsza jakość jego pistoletu nie miała w sumie większego znaczenia… Z trzeciej strony, pociski wystrzelone z pistoletu TT (jeśli już w coś trafiły), miały imponującą skuteczność – po stu metrach lotu taki pocisk nadal mógł zabić człowieka, a z dziesięciu metrów był w stanie przebić stalowy hełm.
„Tetetkę”, mimo jej wad, najwyraźniej doceniali również Niemcy, skoro egzemplarze zdobyczne zostały oficjalnie, choć w ograniczonym zakresie, standaryzowane w Wehrmachcie jako „Pistole 615(r)”.
[Dokończenie nastąpi]
[Od autora:
Niniejszy artykuł jest przeredagowaną i zaktualizowaną wersją mojej publikacji, która została opublikowana w sieci w roku 2017]