Mało która broń doczekała się takiej huśtawki opinii na swój temat. Prawie sto lat temu pistolet maszynowy Thompson przebojem przykuł uwagę opinii publicznej, chociaż w sposób jednoznacznie negatywny – jako broń gangsterów. Ta niezasłużenie zła sława (bo w tych latach wielokrotnie więcej egzemplarzy tej broni służyło po stronie prawa i porządku) ciągnęła się aż do czasów II wojny światowej, kiedy Thompsony odzyskały dobre imię, występując nareszcie w roli, do jakiej je wymyślono i zaprojektowano – wsparcia amerykańskich i sojuszniczych żołnierzy w walce z siłami zła.

A nasza opowieść zaczyna się w dniu świętego Walentego w Chicago, w roku 1929…
„From Capone with love…”
Pogoda nie zachęcała do spacerów, dlatego siedmiu mężczyzn, którzy rankiem 14 lutego stawili się posłusznie w garażu przy 2122 North Clark Street na wezwanie swojego szefa, ubranych było odpowiednio – w nisko nasunięte kapelusze i płaszcze z postawionymi kołnierzami.
George „Bugs” Moran, szef irlandzkiego gangu, kontrolującego północną część miasta („North Side”), miał ważny powód, by wyznaczyć spotkanie w takim miejscu i w takim gronie. Planował bowiem mocno dopiec konkurentowi (którym był niejaki Al Capone, trzęsący resztą Chicago) – mianowicie przechwycić należący do niego transport whisky, przemycanej z Kanady. Moran zawiadomił zatem siedmiu swoich najbardziej zaufanych ludzi, którym planował powierzyć „zwinięcie” transportu. Spotkanie wyznaczył w garażu, na tyłach warsztatu należącego do jednego z członków gangu. Nie wiedział tylko o jednym – rzekoma okazja była starannie przygotowaną prowokacją Capone’a, który postanowił za jednym zamachem pozbyć się głównego wroga i jego przybocznych.
Punktualnie o godzinie dziewiątej przed wejściem do budynku zatrzymał się samochód policyjny, z którego wyskoczyło dwóch mundurowych. Wpadli do pomieszczenia, aresztując na miejscu wszystkich obecnych i stawiając ich pod ścianą. Ci nie stawiali oporu – byli przyzwyczajeni do tego, że policja czasami musiała się wykazać aktywnością, a całą akcję, jak zawsze, zakończy wręczenie łapówki i „wyjaśnienie nieporozumienia”. Tym razem jednak miało być inaczej.
W ślad za policjantami do garażu wślizgnęli się kolejni dwaj osobnicy, tym razem w ubraniach cywilnych i długich płaszczach. Sekundy później rozległ się ogłuszający grzmot wystrzałów. Kompletnie zaskoczeni, stojący pod murem z podniesionymi rękoma gangsterzy Morana bezwładnie walili się na ziemie, zastygając w dziwacznych pozycjach. Po chwili było już po wszystkim, a okoliczni gapie, którzy zwrócili uwagę na odgłosy strzelaniny, zauważyli tylko, jak z budynku wyszło czterech ludzi, w tym dwóch w policyjnych mundurach. Cała czwórka wsiadła do samochodu, który natychmiast odjechał.

Policja (tym razem prawdziwa) znalazła na miejscu sześciu zabitych i jednego konającego, który zanim zmarł zdążył odpowiedzieć na pytanie, kto do niego strzelał. Odpowiedź ta, zgodna z gangsterskim kodeksem, brzmiała: „Nikt…”. Dziwna przewrotność losu spowodowała jednak, że z zamachu wyszedł bez szwanku ten, który przede wszystkim miał zginąć. Moran, co rzadko mu się zdarzało, akurat tego dnia spóźnił się na spotkanie, które sam zwołał.
Z podłogi garażu zebrano siedemdziesiąt łusek pochodzących z dwóch egzemplarzy pistoletów maszynowych Thompson M1921. Tego dnia broń ta na zawsze weszła do historii i stała się gwiazdą mediów oraz masowej kultury. Nazwisk sprawców „masakry w dniu Świętego Walentego” oficjalnie nie ustalono nigdy, chociaż zemsta Morana dosięgła kilku podejrzewanych o udział w niej. Kilka lat później, policja przechwyciła w domu gangstera Freda Burke’a oba egzemplarze użytej wówczas broni (o numerach seryjnych 2347 i 7580, dzisiaj przechowywane w zbrojowni Biura Szeryfa Berrien County w stanie Michigan), ale sam Burke zmarł w więzieniu zanim udowodniono jego udział w tej zbrodni.
„Wymiatacz okopów”
Dokładnie 15 lat przed walentynkową masakrą w Chicago, Europa zafundowała sobie rzeź na dużo większą skalę. Świat nie widział jeszcze podobnej eksterminacji w okopach. Kolejne bitwy z lat 1914, 1915 i 1916 były coraz bardziej krwawe i coraz bardziej bezsensowne. Zdobycie kilku kilometrów terenu, kosztem śmierci tysięcy żołnierzy, ogłaszano teraz „niebywałym sukcesem”…
W neutralnych wówczas Stanach Zjednoczonych nie brakowało ludzi, którzy z coraz większym zaniepokojeniem przyglądali się rozwojowi sytuacji. Politycy, a także liczni obywatele martwili się perspektywą wciągnięcia kraju w konflikt za oceanem, zaś wojskowi zastanawiali się (na razie teoretycznie) nad rozwiązaniem problemu „wojny pozycyjnej”. Wśród najpilniejszych obserwatorów i analityków bitew toczonych w odległej Europie, znajdował się także emerytowany pułkownik John Taliaferro Thompson.
Thompson patrzył na europejskie zmagania z dość specyficznego punktu widzenia. Praktycznie całą swoją karierę w wojsku spędził zajmując się logistyką. Jako młody oficer, zwrócił na siebie uwagę podczas wojny amerykańsko-hiszpańskiej (1898), kiedy odpowiadał za organizację dostaw uzbrojenia dla amerykańskich sił ekspedycyjnych generała Williama R. Shaftera, prowadzących działania na Kubie. Podczas gdy wojska walczące na innych frontach tej wojny, miały ogromne kłopoty z ogarnięciem dostaw sprzętu i amunicji, u Shaftera wszystko działało jak w zegarku, walnie przyczyniając się do sukcesu kampanii kubańskiej. Nic dziwnego zatem, że tuż po niej Thompson, mając wówczas 38 lat, został najmłodszym pułkownikiem w całej U.S. Army, a wkrótce powierzono mu także kierowanie Wydziałem Broni Strzeleckiej Departamentu Uzbrojenia. Niektóre z jego decyzji na tym stanowisku miały wpływ na uzbrojenie amerykańskich żołnierzy przez kolejne dziesięciolecia – zwłaszcza przyjęcie nowego wzoru naboju, słynnej „czterdziestki piątki” Browninga (kalibru 0,45 cala, czyli 11,43 mm) i strzelającego nim pistoletu Colt M1911. W listopadzie 1914 Thompson odszedł z wojska i został zatrudniony na kierowniczym stanowisku w firmie Remington.
Analizując przebieg bitew Wielkiej Wojny (jak wówczas nazywano I wojnę światową), Thompson skupił się na jednym z kluczowych momentów starć – tym, co działo się, gdy atakująca piechota pokonawszy „ziemię niczyją” wpadała do transzei wroga. Rozpoczynała się wówczas brutalna walka wręcz, w której karabiny (zwłaszcza z bagnetami) często okazywały się nieporęczne, granaty były bronią zbyt „obosieczną”, a pistolety czy rewolwery miały zbyt mała szybkostrzelność praktyczną. W rezultacie, w głębokich okopach w ruch szły pięści, kastety i noże.
Thompson szybko wpadł na pomysł, że gdyby szturmujących uzbroić w lekką, indywidualną broń maszynową, wówczas „oczyszczanie” transzei następowałoby szybko, skutecznie (jakkolwiek cynicznie to brzmi) i z dużo mniejszymi stratami własnymi. Do identycznych wniosków doszli zresztą w tym czasie także Niemcy i Włosi, którzy rozpoczęli prace nad taką właśnie bronią nowej generacji – pistoletami maszynowymi.
Potencjalny rynek na nową broń wyglądał na tyle obiecująco, że Thompson postanowił odejść z Remingtona i zacząć działać na własny rachunek. W roku 1916 założył firmę „Auto Ordnance”, mającą produkować broń, jakiej jeszcze nie było. Plany były ambitne, ale początki skromne. Cała firma mieściła się w jednym pomieszczeniu biurowym, a jej możliwości produkcyjne były zerowe.

Thompson miał jednak talent do wyszukiwania uzdolnionych i kompetentnych ludzi oraz do zachęcania ich do współpracy. Jego wspólnikiem został John Bell Blish, właściciel patentu na konstrukcję zamka broni ryglowanego zmienną siła tarcia (ta właśnie konstrukcja miała zostać wykorzystana w nowej broni). Stanowisko głównego inżyniera firmy objął Theodore Eickhoff, którego najbliższym współpracownikiem został młody (wówczas zaledwie 22-letni) Oscar Payne. Pieniądze raczkującej firmie zapewnił finansista Thomas F. Ryan.
Ta właśnie ekipa miała stworzyć broń, dla której Thompson określił następujące wymagania: “… ma to być mały karabin maszynowy, który wystrzeli 50 – 100 pocisków, a będzie przy tym tak lekki, że żołnierz da radę przeczołgać się z nim do kolejnej transzei i wystrzelać samodzielnie całą kompanię wroga”.
Gdy wiosną 1917 roku Stany Zjednoczone przystąpiły do wojny, Thompsona ponownie powołano do Armii, gdzie natychmiast otrzymał awans na generała i stanowisko szefa arsenałów (wojskowych centrów remontowania i dystrybucji uzbrojenia strzeleckiego). W tym czasie Payne przy wsparciu Eickhoffa zaprojektował i skonstruował broń, którą z pewną dozą czarnego humoru, określano „miotłą okopową”, „Przekonywaczem”, czy (bardziej dosadnie) „Unicestwiaczem”. Mogło by się wydawać, że los uśmiecha się do generała – jego koncepcje przyoblekły się w konkretną konstrukcję, a obecnie piastowane stanowisko dawało mu wpływ na przyjęcie tej konstrukcji do uzbrojenia i sprawdzenie jej skuteczności na frontach.

W międzyczasie rozstrzygnięto też kwestię oficjalnej nazwy broni. Otóż podobno sam Thompson zaproponował, aby nazwać konstrukcję „The Payne Sub-machine Gun”. Drugi człon tej nazwy („Sub-machine Gun”) wskazywał wyraźnie na jej postrzeganie jako pomniejszonej wersji karabinu maszynowego („Machine Gun”), a co do pierwszego, generał uzasadnił go z dużym poczuciem humoru: „To ty Oscar, jak matka dałeś życie naszemu dziecku”. Payne zareagował w podobnym stylu, odpowiadając: „To prawda panie generale, ale jednak dziecko zawsze nosi nazwisko ojca”. W tej historii istotna jest także gra słów – nazwisko Payne wymawia się tak samo, jak słowo „pain” („ból”), a nazwa „bolący pistolet maszynowy” wyglądałaby chyba niezbyt zachęcająco…